Man's world

Man's world

Szlak Śląskiego Bluesa. Koncert "Wehikuł czasu"

Richtik na poczontku boł blues. Dopiyro potem przyszło wszystko inksze: rock, metal, cało ta elektronika, indie, funk. Można pedzieć, że korzenie bluesa sięgajo głymbiej niż wungiel.

Tak mógłby się zaczynać pierwszy akapit Filozofii muzyki po śląsku, gdybyśmy mieli swojego Tischnera od muzyki. Jak się jednak całkiem niedawno okazało, to że nie mieliśmy, wcale nie stanowiło przeszkody. Wszystko – jak zapewniali radiowi dziennikarze przed koncertem Wehikuł czasu – zalęgło się w jednej głowie. Głowie Wojciecha Mirka – kiedyś muzyka, dzisiaj bardziej organizatora koncertów i menedżera.  No i fana Dżemu. Zalęgło się dawno, dawno temu w jednym z tych kultowych miejsc na mapie śląskiego bluesa i jamsessingu, w piotrowickim Blusie. No a wiadomo, wielkie dzieła potrzebują czasu i rodzą się powoli. W tym przypadku pomysł od jego realizacji dzieli cała dekada. Drugi projekt, cykl wywiadów z bluesmanami – integralny element właśnie otwartej strony w sieci szlak-bluesa.pl i aplikacji mobilnej – ma historię o wiele krótszą. Jeden kamień czasem wywołuję lawinę.

Klub Puls, Leśniczówka, Elektromontaż, Pod Rurą, Akant, Hobbit, Hipnoza, Blus, Marchołt, Kocynder, Spodek, itd. Oto mapa. Jej część. Są na niej miejsca kultowe (większość) i nieco zapomniane, miejsca o sporej grawitacji i nowe ciała niebieskie, miejsca, w których jeszcze się gra i w których sprzedaje się inny towar. Terytorium mapy – w zamierzeniu – będzie się rozszerzać. Bo blues oczywiście, jakkolwiek fajnie jest to pomyśleć, to nie wynalazek śląski.

Muszę powiedzieć, że wielu z tych punktów nigdy nie kojarzyłem z bluesem. W ogóle nie wiedziałem o ich istnieniu. Owszem, chorzowska Leśniczówka i Koc (jak nazywaliśmy Kocynder – przynajmniej do momentu, kiedy opanowało go disco), ikoniczny Spodek, Puls, Akant, ligockie Kwadraty – to była przestrzeń, która kojarzyła się jednoznacznie z dobrą muzyką (ze sposobem uprawiania muzyki i ze sposobem uprawiania życia). O reszcie co najwyżej się słyszało. Nie uważam się więc za totalnie zielonego w tych sprawach, a jednak uważam, że cały ten pomysł to świetna okazja, żeby pewne braki nadrobić. Tak jak było w przypadku Śląskiego Szlaku Zabytków Techniki czy Katowickiego Szlaku Murali. Czego się nie przeżyło na własnej skórze, trzeba się nauczyć. Może nie trzeba, ile – warto.

To właśnie Wehikuł czasu, zainicjował Szlak Śląskiego Bluesa. Nigdy nie widziałem tylu śląskich muzyków na jednej scenie. Tylu gitar w jednym miejscu (poza sklepem Riff na Krasińskiego). Wiem, wielu brakowało. Riedla, Pawła Bergera, Jana „Kyksa” Skrzeka. Ale ci co pozostali wcale nie wyglądali, jakby niebawem mieli złożyć broń. Jeśli ktoś myśli, że dzisiejsi 60-latkowie stracili głos, to się grubo myli – trzeba było wysłuchać House of Rising Sun w wykonaniu „Pazura” Wojciechowskiego czy Little wing w wersji Marka Piekarczyka, gitary Andrzeja Urnego czy Macieja Radziejewskiego, który przyjechał z USA tylko po to, żeby ten projekt wesprzeć, żeby się przekonać, że bluesa się nie zapomina „Łatwo go zagrać, ale ciężko porzucić”, jak mawiał Jimi Hendrix. Co ważniejsze, nie był to wcale mecz oldboyów, bo przecież w jednej drużynie gra również młodsza generacja – Maciej Lipina, kapitalny Jan Gałach, który nie tylko kierował całą ceremonią, nie tylko specjalnie powołał band dla celów koncertowych, ale przede wszystkim grał zupełnie fantastycznie, jakby cały blues zaczął się właśnie od skrzypiec; i Sebastian Riedel, fakt – trochę nieruchomy na scenie (może bardziej niż zwykle niedysponowany), niemniej utwór „Kiedy znów” przebił nie tyle nawet wykonanie koncelebrowane z AUKSO w Mediatece, co nawet wersję koncertową z Rawy Blues w 1998 roku).

Generalnie tu i tam dominował jeans we wszelkich odmianach, czarne trykoty, skóra, ostentacyjny brak zegarków, „pióra” już obsypane siwizną. Nie spodziewałem się niczego innego. Nie chciałem widzieć niczego innego. Chciałem jeszcze raz przekonać się, że tamto nie umarło. Że ten męski świat dalej istnieje, symetrycznie – muzycy nie dali się przekabacić, nie poszli na żaden układ (poza układaniem się z czasem – ale i to na własnych warunkach) – a faceci, którzy ich słuchają od lat, nie zmieniają nowych ciuchów na stare tylko dlatego, że tak wypada. Chciałem się przekonać, że tak jak 20 i 30 lat temu, blues dalej jest nieprzegadany, i że taki Miuosh powie więcej niż wszyscy wokaliści razem wzięci podczas ponad dwugodzinnego maratonu.

Jasne, powrotów nie ma. Powroty nigdy się nie udają. Tamtej atmosfery nie da się wskrzesić (z wielu powodów to nawet dobrze). Ludzie z Man’s World wiedzą o tym najlepiej. Prawdziwi ludzie bluesa wiedzą o tym najlepiej. 

Radosław Kobierski

Październik 2017


Powrót