Light story

Light story

11. Silesian Jazz Festival

Właściwie nie wiem, jak to się stało, że żaden z muzyków odpowiadających na pytanie konferansjera multikoncertu Miasto Muzyki, które brzmiało — czym dla ciebie brzmi to miasto?, nie wspomniał o jazzie.

Dwa razy padła odpowiedź — blues (chyba najbardziej oczywiste skojarzenie ze Śląskiem), raz — muzyka współczesna. Alicja Janosz w ogóle zapuściła się w przedziwny labirynt skojarzeń, bliższych lub dalszych asocjacji; może wcale nie chciała odpowiadać jednoznacznie. 

W sumie to niby dlaczego — pomyślałem później,  w trakcie Silesian Jazz Festivalu — miało im się kojarzyć z czymś, z czym im się nie kojarzyło? Ja też w pierwszym momencie w ogóle o jazzie nie pomyślałem. Tyle, że ja nie jestem muzykiem wykształconym na Akademii Muzycznej im. K. Szymanowskiego — uczelni, która jeśli chodzi właśnie o jazz, nie ma sobie równych w tym kraju.

To była 11 edycja, podczas której wystąpiło jedenaście składów muzycznych, pomijając przegląd laureatów Międzynarodowego Konkursu na kompozycję jazzową.

Gdyby frekwencję mierzyć ilością wolnego miejsca na miejskich parkingach, bezapelacyjnie wygrałby Walk Away z Ulą Dudziak, chociaż publiczności było mniej niż na Schmidt Electric w hiphopowej kooperacji z Miuoshem i Ten Typ Mesem. Gdyby zastosować inne kryterium, np. skalę euforii – kolejność należałoby odwrócić.

Gdyby chodziło o elegancję - o pierwszeństwo powalczyłyby autorskie kompozycje Agi Derlak Trio i Maciej Wojcieszuk Quintet.

Gdyby ktoś mnie zapytał, co tak naprawdę wbiło mnie w fotel, bez wahania wskazałbym na wokal Daahuda Salima – człowieka, który miał w London City robić karierę architekta, ale zaczął śpiewać. Tak wyglądałby mój prywatny ranking, gdyby tu, w tym tekście o rankingi chodziło.

Nie ulega dla mniej najmniejszej wątpliwości, że twórcy festiwalu opracowali znakomity program – w zasadniczy sposób różny np. od Jazz Art Festivalu – chociażby z tego powodu, że bliższy źródłom jazzu (pomimo oczywistego gatunkowego zróżnicowania), że dziewięć koncertów, których wysłuchałem (Asch Quintet i Vasco Miranda musiałem odpuścić po dawce Schmidt Electric) było tak różnych od siebie, jak to tylko możliwe (przy doprawdy niewielkich różnicach w instrumentarium, np. różnica między kwintetem Daauhuda a kwintetem Wojcieszuka polegała jedynie na zastąpieniu puzonu saksofonem, podobnie jeszcze ciepłe instrumenty po trio, które towarzyszyło laureatce konkursu, Paulinie Atmańskiej, przejęli muzycy z Aga Derlak Trio).

Zatem – wielokształtność, oscylacja, znakomite wykonania, wolność artystyczna, a nade wszystko radość z gry (bez wyjątku) – to właśnie dzięki takim zjawiskom ani razu nie poczułem znużenia, ani zmęczenia materiałem.

Tym bardziej, że wykonawcy dbali również o wrażenia pozamuzyczne.

Trębacz od Wojcieszuka nie założył skarpetek, Aga Derlak grała na fortepianie w srebrnych szpilkach, Xamvolo wyglądał jak bieda-Neo z londyńskiego metra i świetnie udawał znudzenie popgwiazdy, Sara Battaglini z The Jazz of Conservatorio „G. B. Martini” była najpiękniejszą wokalistką festiwalu, Ula Dudziak połowę koncertu z Walk Away przeznaczyła na zbiorową terapię, Daahud opowiedział zajmującą historię o „Light Story” I tak dalej.

Same cuda.

W ogóle pomyślałem, że „Light story” — historia przygasających świateł, powinna być w tle tego felietonu.

Dzięki Daahudowi pomyślałem o Jarrett’cie, XamVolo przypomniał mi Steve Wondera, a Battaglini – Yasmin Levy (jej jazzową wersję, gdyby tylko istniała). I proszę sobie wyobrazić ten epilog  z czasem w roli głównej – 31 lat historii wielkiego Walk Away! Dwie dekady współpracy z Ulą Dudziak! I jej metryka. Kto z nas nie chciałby w jej wieku tak wyglądać, tak mądrze gadać i tak poruszać się na scenie?

Radosław Kobierski

Grudzień 2016

 


Powrót