Nie jesteśmy u Czechowa, czyli

Nie jesteśmy u Czechowa, czyli "beka z artystów" (Spektakl "Jeśli pragniesz kobiety, to ją porwij" w Przestrzeni Teatralnej Stacja Ligota)

Z tytułami zawsze miałem problemy. Treści na ich wypełnienie było aż nadto. Później proporcje się odwróciły. Nastąpił przerost tytułu nad treścią.

Z tytułami zawsze miałem problemy. Treści na ich wypełnienie było aż nadto.  Później proporcje się odwróciły. Nastąpił przerost tytułu nad treścią. Mnożyłem w jakąś dla mnie nieskończoność pomysły, lapsusy językowe, gagi itd., żadnemu nie odmawiając nadziei na rozwój. Zacząłem również doceniać wagę tytułu wielowyrazowego. Mając takich przewodników jak Herta Müller („Lis już wtedy był myśliwym”, „Człowiek jest tylko bażantem na tym świecie”) czy polski wybitny reportażysta Wojciech Tochman („Schodów się nie pali”, „Dzisiaj narysujemy śmierć”), śmiało można patrzeć w przyszłość.

Po co ten przydługi wstęp? Ano właśnie z powodu tytułu spektaklu, równie przydługiego „Jeśli pragniesz kobiety, to ją porwij” Anny Burzyńskiej. Było nie było, również ryzykownego, bo też zbudowanego na micie, który polski feminizm dawno już, zdawałoby się, zdemaskował. Zdewaluował.  I zdeklasował.
Anna Burzyńska, nawiasem mówiąc, to kolejny polski fachowiec od długich tytułów, ale co ważne – tytułów dobrze przyjętych. „Mężczyźni na skraju załamania nerwowego”, „Najwięcej samobójstw zdarza się w niedzielę” czy „Życie do natychmiastowego użytku” wystawiały liczące się polskie teatry łącznie z Teatrem Telewizji i reżyserzy tacy jak Krzysztof Lang czy Maciej Dejczer.
Jak na złość powrócił mi jednak stary problem, recydywa nastąpiła dawnej niemożności znalezienia myśli przewodniej dla tekstu (tym razem felietonowego). W ciężkich zaprawdę chwilach wspierałem się cytatem, a tu miałem do wyboru dwa: sceniczny i muralowo-dworcowy, oficjalny i nieoficjalny, literacki i undergroundowy, oba niestety w jednym paradygmacie: „Nie jesteśmy u Czechowa, nie musi na koniec wystrzelić” (o rekwizycie karabinu) i „Beka z artystów”.
Czy aby na pewno w jednym paradygmacie? Może jednak na antypodach? Czy to nie z powodu „beki z artystów”, aczkolwiek dodajmy uczciwie, odgrywających swoje komediowe role w sposób do bólu przerysowany (nie śmiem zarzucić im amatorszczyzny), nie wystrzeliło jak u Czechowa? A może jednak wystrzeliło, tylko jakoś niepatetycznie, bez huku, bez histerycznej „guli” w gardle, ale poprzez śmiech? No właśnie – oczyszczający śmiech (łez mieliśmy już pod dostatkiem w historii, teatru również, kto wie, czy to Morze Łez nie większe już od Bałtyku). No bo jak się patrzy, co by nie powiedzieć, na te wszystkie nasze role społeczne, wyuczone zachowania, pozy, stereotypy, a nawet „genderową rewolucję”, która wyradza się nazbyt często we własną karykaturę, jak się spogląda w to lustro, które Burzyńska ustawiła na scenie, to jest istny dramat?
Nie jesteśmy u Czechowa, nic tu nie wypali znienacka w czerep głównego bohatera, nie wystrzeli nawet korek butelki z winem, który współczesny, szarmancki amant wyciąga zębami. A jak wygląda Polak na widowni spektaklu Burzyńskiej, wychowany na „Trzech siostrach” i „Wujaszku Wani”? Noga założona na nodze, twarz stańczykowa. I zaciśnięte usta, żeby nie było widać, że się śmieje.

 

Radosław Kobierski


Powrót