Weekend należał do solenizantów

Weekend należał do solenizantów

Kocham Katowice 2017

Cztery dni, siedem koncertów, to chyba najdłuższe urodziny miasta w historii. Zastanawiam się, jak to ugryźć – chronologicznie od koncertu Józefa Skrzeka w Bogucicach? Czy może ustanowić jakiś prymat ilościowy, tak żeby żaden występ nie mógł równać się z niemal trzy i pół godzinnym maratonem benefisowym Jacka Cygana? Albo jeszcze inaczej – wyjść od wydarzenia najbardziej spektakularnego w sensie muzycznym (a przynajmniej najbardziej „przeżytego”) czyli nowych aranżacji The Police lub jakiejś błyskotliwej myśli w stylu „Przy Pohjonnenie, który pienił się jak miseczka z mydłem, Trey Gunn wyglądał jak stateczny Buck Mulligan”? Nie wiem, może wcale to nie jest błyskotliwa myśl (niemniej koncert KTU, jako żywo przypominał mi pierwszą lekturę ‘Ulissesa’).

Z pewnością tegoroczny aniwersaryjny program wiązał się z niejednym zaskoczeniem i niejedną niespodzianką. Plenerowa Strefa Kultury wybrzmiała dwoma koncertami – wspomnianym KTU, wspólnym projektem muzycznym Pohjonnena i dwóch trzecich składu King Crimson oraz Trad. Attack, estońskim folkiem, który dawno już przekroczył granicę gatunku. O ile ten drugi koncert dotarł do mnie w postaci szczątkowej, w formie bisu (przez maraton Cygana), KTU zaabsorbowałem w całości, kompensacyjnie – tuż pod sceną. Elektro-akordeon, elektro wokal i ADHD Kimmo Pohjonnena, dwunastostrunowa gitara basowa Treya Gunna, na której z mistrzowskim spokojem uprawiał taping, pełniąc w zasadzie dwie role: połowy sekcji rytmicznej a zarazem solisty, perkusja Mastelotto – stworzyły widowisko zaskakujące, na tyle zwariowane, żeby kompletnie zgubić orientację. Pal licho gatunek, tutaj struktury łamały się w obrębie pojedynczych utworów, jakaś mroczna, muzyczna „odwrócona” Kalevala sprzymierzała się z gitarową awangardą w stylu Freda Fritha, długie, wykańczające transy nagle przechodziły w znormalizowaną linię melodyczną, czasem nudne i żmudne wariacje (trzy pierwsze utwory) kontrapunktował ciężki i wyrazisty „kataklasm”. A kiedy Gunn użył swojego gitary w charakterze keybordu, było już pozamiatane. Nie wiem, czy chciałbym powtórzyć taki koncert, nie mówiąc już o słuchaniu takiej muzyki na co dzień, ale muszę przyznać, że muzycy z KTU mają tupet i świetnie nadają się do odżegnania wszelkiej nobliwości, nawet jeśli związana jest z pewnego rodzaju nostalgią i żywym sentymentem.

Mowa oczywiście o benefisie Jacka Cygana. O łatwopalnych, pijących za błędy, diamentowych kolczykach, Paryżach z pocztówki, rozmowach przy ściemnionych światłach, itd. O popie „na poziomie”, że się tak wyrażę, który się dobrze pamięta, a czasem lepiej wspomina. Z okazji 40 - lecia pracy twórczej (która zeszła się z okrągło dziewięćdziesiątką Polskiego Radia w Katowicach), Cygan zaprosił na scenę NOSPR-u niegdysiejszą elitę od masowej wyobraźni, a dzisiaj są to „twórcy cienia”. Można za to winić nieubłagany upływ czasu, mniejsze lub większe potknięcia, którym tabloidy nadały miana skandali, arytmetykę globalizmu – nieubłaganą zwłaszcza dla dawnych idoli, można nikogo i za nic nie winić (bo nie ma sensu), przyjąć jak jest i że inaczej być nie może.

Widzowie przyjęli ten benefis z entuzjazmem; raz że Cygan to „chłopak stąd” (nawet jeśli z tamtej strony Brynicy) i to on pisał te wszystkie piosenki, które towarzyszyły im nieraz przez całe dorosłe życie, dwa - bo świetnie opowiadał anegdoty i kontrolował całą ceremonię (mówcie, co chcecie, ale porządny kontakt z publicznością, to co najmniej połowa sukcesu). To za jego przyczyną mogli usłyszeć i zobaczyć w jednym miejscu Olbrychskiego (świetna interpretacja piosenki „Odnawiam duszę”), Jurksztowicz, Sojkę, Gepert (na szczęście nie „Jaka róża, taki cierń”, tylko wspólnie zaaranżowana z Kroke i Krzysztofem Herdzinem żydowska pieśń „Gdy jedna łza”), Adamiak, Rynkowskiego. Powodów do afirmacji aż nadto.

To nie był jednak koniec zaskoczeń. 1000 Chevaux Vapeur utknął gdzieś między Saint Etienne a Kato i z dwóch setów elektro w Rialcie zrobił się jeden – Woodwire’a. Kilka godzin wcześniej Paweł Tomaszewski z Martą Król i resztą 10-osobowego składu odpalili prawdziwie muzyczną petardę, aranżując The Police, a właściwie odnajdując w The Police jazzowy pierwiastek, który był tam chyba od zawsze – solowa kariera Stinga tylko to potwierdza. A jednak nikt wcześniej na to nie wpadł. Jasne, trochę brakowało pazura (ale od tego są oryginały), trochę brakowało wspaniałych kompozycji, które nigdy nie stały się hitami, jak np.: Hole in my Life, The Bad’s too Big without You czy Driven to Tears (ale zagrali za to King of Pain, Tea on the Sahara i Every Little Thing He Does is Magic). Próbuję na siłę napisać coś kontra – ale, jak widać, mało to przekonywujące. Wyjątkowe aranżacje Tomaszewskiego, zjawiskowy, miękki wokal Marty Król, która raz brzmi jak Norah Johnes, innym razem Celine Dion, niezwykła energia tego koncertu, precyzja dźwięku i finezja. Można wymieniać bez końca. Mam wszelkie dane, żeby traktować The Police jak świętość (moje pierwsze w życiu zagraniczne winyle nazywały się Outlandos d’Amour i Regatta de Blanc), po koncercie uznałem, że świętość lśni jeszcze bardziej.

Mniej więcej w tym samym duchu (agonicznym) dzień później orkiestra kameralna Aukso i 5cet potraktowali inny obiekt czci - Wojciecha Kilara. Owszem, nie zawsze współpraca elektroniki i akustyki przynosiła zupełnie nową jakość, orkiestra i didżej działali równolegle, z subtelnym dystansem, były jednak momenty (a nieraz i całe utwory jak „A la Pollaca”, temat z filmu Kontrakt, „Moving to the Ghetto” z Pianisty, oba Tanga, z filmów Salto oraz Zazdrość i Medycyna, wreszcie Orawa, zagrana w zawrotnym tempie), w których współbrzmienie należałoby nazwać brawurowym. 

Radosław Kobierski

Październik 2017

Slider: KTU, fot. Al. Ławrywianiec


Powrót