Drugie życie (Subiektywne podsumowanie Festiwalu Ars Independent)

Drugie życie (Subiektywne podsumowanie Festiwalu Ars Independent)

Nietrafiony, zatopiony. Werdykt 13 Festiwalu Ars Independent został ogłoszony, czarne konie rozdane, spekulacje ucięte

Nietrafiony, zatopiony. Werdykt 13 Festiwalu Ars Independent został ogłoszony, czarne konie rozdane, spekulacje ucięte. W zasadzie nic do dodania nie mam, tym bardziej do odjęcia, animacje (za wyjątkiem czeskiej) musiałem poświęcić dla fabuły długometrażowej, zwycięskie „I.D.” było w gronie moich faworytów (choć obstawiałem jednak debiut asystenta Szumowskiej), gustów Jury Studenckiego podważać nie zamierzam, choć wyróżnienie filmu Yann Gonzales to dla mnie spora niespodzianka.

W zasadzie muszę przyznać, że przez całe dziewięć dni ni raz o konkursie nie pomyślałem. Nie tyle nawet nie pomyślałem, co fakt istnienia konkursu i końcowego werdyktu wzbudził gdzieś koło piątku, a potem już w niedzielę po ostatnim secie Lomo Ciemna w Galerii Ateneum - moje zaskoczenie. Dotąd było tak bezcelowo i bezinteresownie, jak tylko w kinie potrafi być. Czyli magicznie. Bez reklam, ludzkiego natłoku, zbędnych komentarzy i popcornu. Bez stawania w jakieś niewidzialne szranki, liczenia długości owacji na stojąco. Oczywiście Dumała był, Pakalnina też, Lior Shamriz przewijał się tu i tam. Natomiast funkcja juror była dla mnie nie podświetlona, link ten donikąd nie prowadził. Świętowałem swoją życiówkę (nigdy w takiej ilości kino mnie nie absorbowało), świętowałem pozytywne rozczarowania – bo spodziewałem się w kinie offowym przerostu eksperymentu nad treścią, wszystkich tych postmodernistycznych chwytów licho „zrobionych” (wiadomo, niski budżet), a oglądałem w sumie klasyczne narracyjne, linearne kino. Oglądałem? Takie filmy sobie wybrałem, na jakie zasłużyłem.

To zresztą znamienne, że najwięcej „eksperymentalnych rozwiązań” pojawiło się w retrospekcjach Shamriza i Pakalniny, a więc w pracach jurorów konkursu, którzy, nomen omen, oceniali kino-recydywę, kino-powrót do zasadniczej iluzji. W jednym z ostatnich wywiadów izraelski reżyser mówi, że eksperyment to nic innego, jak rozwiązanie „poza konwencją”, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Jeśli możemy mówić o głębszej relacji między autorem filmu (aktorami) a widzem, to pojawia się ona tylko wtedy, kiedy widz będzie miał pełną świadomość roli, jakiej się podejmuje (sic!) i środków, jakie zostały użyte, żeby go okłamać. Klasyczna, również filmowa alternatywa: pigułka niebieska czy czerwona?

Lior Shamriz i Laila Pakalnina – ale i Jonas Trueba czy (w mniejszym stopniu) Yann Gonzales i najmniejszym Takushi Tsubokawa, wymuszają niejako na widzu (poprzez autotematyzm, swobodne potraktowanie konwencji, stylizacje, pastisz, quasi naturalizm dokumentu) zmianę optyki. Wymagają, żeby widz udał się na film, zostawiając przed kinem to, dla czego do kina przyszedł. Pragnienie stopienia się, rozpłynięcia w innej historii, przeżycia cudzego, nowego życia bez ryzyka – a niechby i nawet z ryzykiem - że zostanie mu to na zawsze. Doceniam gest, dziękuję, ale miast filmu ujawniającego całą złożoną mechanikę powstawania filmu wolę konwencjonalną historię (co nie znaczy, że opowiedzianą koniecznie w konwencjonalny sposób). Wybieram pigułkę niebieską i własne łóżko zamiast eksploracji króliczej nory.

Festiwal ofiarował mi to wszystko właściwie z nawiązką. Fakt, wiele rzeczy nie udało mi się zobaczyć; nie widziałem ni jednego dokumentu o twórcach, animację zaledwie liznąłem pod postacią czeskiej Nowej Fali, z wydarzeń specjalnych załapałem się tylko na „Barakę” Rona Frickego, z sekcji Lomo – tylko na jeden niedzielny pokaz. Nie mówiąc już o sekcji „Głośniej/Lauder”, „Do You Play” czy retrospektywie Dumały. To są białe plamy; w zasadzie nie do wypełnienia (poza Dumałą) w żadnym innym medium poza festiwalem. W kinie, jak w życiu, nie można chcieć wszystkiego. To znaczy chcieć można, ale na tym koniec. Tyle że wspomniałem o nawiązce, więc nie ma co narzekać. Takiej dawki niespiesznej, wręcz medytacyjnej narracji dawno nie doświadczyłem. Ujęły mnie zarówno proste, codzienne historie, jak i operatorska wrażliwość. Brak patosu i nadmiar empatii. Długie naprawdę ujęcia. Znacznie dłuższe niż ćwiczenia oddechowe w zen. Mickiewicz kiedyś pisał: „Kto młody odwiedza groby, już z nich na świat nie powróci”. Kto edukację filmową zaczyna od końca - Bergmana i Tarkowskiego, a potem jeszcze doprawia Kiarostamim, Tarrem, Farhadim i Ulą Antoniak, zwłaszcza z okresu „Nothing Personal”, ten się z trudem odnajduje w hollywoodzkiej, nawet najbardziej ambitnej produkcji. Otóż nie było dla mnie lepszej rekomendacji filmu Pelina Esmera niż ta: „Przy niektórych scenach przysypiałem”. Ja wiedziałem, że dla mnie właśnie zaczyna się drugie życie.

 

Radosław Kobierski

 


Powrót