Jazzformance

Jazzformance "Wirpsza"

Pożar może dowolnie przerzucać się z pism na głosy

Piekielnie wyrazisty, zabójczo logiczny. Był i jest. Mistrz pierwszego planu. Mistrz zdania oznajmującego. Cały czas mówi się o językowych eksperymentach Wirpszy, ale przecież Wirpsza wcale nie eksperymentował. On się po prostu nie wahał, żeby rozbroić język. Był najlepszym z saperów polskiej współczesnej poezji. I nigdy się nie pomylił. Jeśli te ładunki wciąż wywołują eksplozje, to dlatego, że zabieramy się za nie w zły sposób. Jesteśmy nieświadomi i niewykształceni. Dla nas język jest po prostu narzędziem komunikacji. Płuca służą do oddychania, język do porozumiewania się (częściej jednak: nierozumienia się). Poezja stara się ten „animalny” stosunek do języka odwrócić. Wirpsza idzie jeszcze dalej niż poezja.

Gdyby Wirpsza urodził się w Ameryce i pisał w języku angielskim, stałby się ikoną awangardy. Jak Basquiat, Cage czy Rothko. Urodził się, co prawda w Odessie a zmarł w Berlinie, ale pisał niestety w języku kraju, który znajduje się pomiędzy Belinem a Odessą. Wyniósł ten język bardzo wysoko, ale oczywiście musiał ponieść klęskę. Stosunek wybitności (arcydzielności) tego dzieła do jego rozpoznania przez Polaków jest odwrotnie proporcjonalny – stwierdził Radek Krzyżowski, zapowiadając kolejną odsłonę Jazzformance w kinie Rialto - i miał rację.   

Tak, to prawda. Witolda Wirpszę w Polsce publikuje tylko jedno wydawnictwo. Instytut Mikołowski. Do tej pory ukazało się 13 pozycji z dorobku autora, m.in. „Sonata i inne wiersze do 1956 roku”, „Faeton” (z „Agregatami”), „Spis ludności”, „Traktat skłamany”, „Liturgia”, proza „Wagary” i dwa tomy esejów „Gra znaczeń” i „Polaku, kim jesteś”. Chłopaki z IM naprawdę zrobili (i robią) wiele, wcale nie musieli do Rialta przyjeżdżać – nawet jeśli uznać projekt Fundacji Miasto Literatury za rzecz niezwykłą. A wypada uznać, bo niecodziennie w tym kraju łączy się jazz z poezją. A już w ogóle trudno pomyśleć, żeby jazz towarzyszył poezji awangardowej. O ile wiem, podobne rzeczy robi tylko Andrzej Sosnowski z Chain Smokers. Doskonale, że ktoś zabiera się za Wirpszę.

Wszystko zaczęło się pod koniec ubiegłego roku w Krakowie. Fundacja Miasto Literatury, która jest odpowiedzialna m.in. za Festiwal Miłosza, postanowiła pilotować pomysł Radka Krzyżowskiego, a że ten występował już z duetem braci Oleś (przy Kawafisie), wybór teamu wydawał się rzeczą naturalną. Do tria wokalno-rytmicznego dołączył Piotr Orzechowski z fortepianem. Wspólnie nagrali sto czterdzieści minut improwizacji – z tego materiału wyłoniło się coś w rodzaju tryptyku „Spójność świata”, „Cząstkowa próba o człowieku” i „Agregaty”, z którym występuje zespół w Krakowie, Wrocławiu czy ostatnio – w Katowicach.

W Rialcie odegrano „Agregaty”. Piszę „odegrano”, bo w istocie był to spektakl, coś w rodzaju monodramu, któremu w tle towarzyszy kameralny zespół jazzowy. Jeśli ktoś chciałby poszukać różnic między Chain Smokers, i innymi tego typu mariażami muzycznej i poetyckiej frazy, bez trudu by je znalazł. Ten spektakl nie ma jednego aktora/bohatera. Głos jest czwartym instrumentem. Człowiek, do którego należy głos, jest zawodowym aktorem. Nie znam żadnego poety, który byłby dostatecznie „na zewnątrz” swojej poezji, po to by uruchomić wszystkie pulsy, dynamiki i intonacje w niej tkwiące. Dystans (tego akurat kilku poetom performerom nie brakuje) to nie jest do końca spojrzenie z zewnątrz.

Rialto o tej porze - a jest to pora wydłużonego weekendu, kiedy miasta wyjeżdżają za miasta – bliskie jest oblężenia. Proszę sobie tę sytuację i kontekst wyobrazić. Jest tłumnie, przybysze pytają o miejsca, a miejsc nie ma. Prawdą jest, że koncercie Uri Caine’a i Franka Londona podparte były nawet ściany, ale nie ma co porównywać fejmu amerykańskich jazzmanów i poety, który większość życia spędził na emigracji i pisał megahermetyczne, długie poematy, krążące tylko wśród literaturoznawców i nielicznych entuzjastów na obrzeżach literackiego getta. Sam Krzyżowski mówi, że całe lata ścierał się z autorem „Faetonu”. Próbował i chciał go zrozumieć. Wirpsza go zainfekował, „skolonizował jego mózg”. No więc jest to sytuacja nadzwyczajna, bo autor właściwie nieznany, muzycy, co prawda znacznie mniej - dopiero co występowali na Jazz Art Festiwalu, wydali nową płytę nagraną dla BBC i wszędzie o nich piszą dobrze, powiedzmy sobie jednak szczerze, że to również mieszkańcy getta, bo grają niełatwy jazz – i długi weekend, a tu taka frekwencja. Zajmuję ostatni stolik. Albo pierwszy, zależy od której strony patrzeć. Zajmuję ostatnie wolne krzesło, stolik bowiem dawno już przejęty. Takoż i wazon z goździkami w kolorze goździków. Szukam znajomych, ale znajomych nie ma. Tuż przed wygaszeniem świateł do kinoteatru wchodzi człowiek o twarzy i sylwetce Imre Kertesza. Podobieństwo jest uderzające. Duchów nie ma, sobowtóry się zdarzają.

Początek „Agregatów” brzmi tak jak przeważająca większość tego typu wydarzeń. Na ekranie abstrakcja geometryczna, nic dosłownego, muzycy robią swoje. Bartek Oleś używa 1/10 swojej perkusji, jego brat wchodzi w jakieś dyskretne zapętlenia, pianohooligana ledwo słychać. A Krzyżowski recytuje. Obawiam się, że będzie nudno i przewidywalnie. Raz próbuję się skupić na tekście „Agregatów”, potem na improwizacji i współbrzmieniu obu. Wyobrażam sobie płonące miasto otoczone przez zlodowaconą puszczę. Za koniunkcjami, implikacjami, sylogizmami już nie nadążam. Pozostaje tylko generowanie obrazów. Później jest już lepiej. Tworzą się zręby monodramu. Krzyżowski umiejętnie moduluje głos. Celnie wbija się w rytm, czy też rytm wbija się w opowieść aktora. Balansuje między naturalnym pulsem lektury, melorecytacją, krzykiem, relacją komentatora. Rapuje, zawiesza głos, i co ważne – porusza się na scenie jak rasowy frontman. Pojawia się echo, pogłos (w momencie, kiedy poemat przestaje badać związki między rzeczami fizycznymi i nasiąka mistyką). Wizualizacje są nieostre, powolne, jakby przepuszczone przez filtr, piano Orzechowskiego też jakieś sfiltrowane, momentami przypomina barwę klawiszy Raya Manzarka. Bardzo ciekawa jest współpraca między Orzechowskim a Marcinem Olesiem. Jest jak sztafeta. Muzycy świetnie siebie czują, „oddają sobie frazy” i rozwijają je. Z czasem zauważam pewną prawidłowość. Geometryczną strukturę. Taką jaką jest w istocie tekst Wirpszy. Kompozycje przypominają pajęczyny. Tematy rozwijają się długo, „owalnie”, w spowolnionym tempie. Potem rytm przyspiesza, dźwięki się potęgują i zagęszczają. Jest jakiś punkt o nieskończonej sile grawitacji, które je przyciąga, w tym punkcie skupia się cała wygrana materia. Kapitalna jest końcówka spektaklu, swoiste requiem dla nowego lądu i pustego morza, kapitalnie zagrane przez Orzechowskiego, jedną struną kontrabasu Marcina i stylizację na ocean drum Bartłomieja. Cały poemat również zmierzał do tego punktu. Do Genesis (z jego pokurwioną jutrzenką i różowymi trykotami), do ironicznej wyrazistości godnej samego Emila Ciorana.  

Myślałem, że napiszę, że nie wierzę, żeby jakakolwiek elitarna próba upowszechnienia również elitarnego zjawiska, miała sens. Że ufam pasji Krzyżowskiego, jego zmaganiom z materią, ale nie trafia do mnie argument założycielski. Nie znamy Wirpszy, więc go wam udostępnimy. Przyznam się, że się myliłem. Nie musiałem wcale wszystkiego rozumieć, żeby zdjąć wszystkie wydane tomy z półki i przygotować je do ponownej lektury. Nie wiem, jak to się stało. Zapytajcie tych, co wiedzą. 

Radosław Kobierski

Lipiec 2016

Fot. D. Kozłowski


Powrót