zdjęcie artystyczne z jazzartu - zwielokrotniony do granic czytelności obraz

DYSKRETNY POWAB KOŃCA

O 12. Katowice JazzArt Festivalu

Aż dwa pierwsze, choć nie sąsiadujące ze sobą wieczory 12 katowickiego Jazz Art Festivalu należały do wokalistów, ściślej mówiąc do wokalistek. W dzień inauguracji w NOSPR z najnowszym materiałem płytowym Ysla wystąpiła Yumi Ito, w czwartek scenę główną IKKMO wypełnił głos Liisi Koikson, artystki występującej z Mingo Rajandi Quintet. Doprawdy, szczególny to początek programu, niezwyczajny jest również brak wydarzeń towarzyszących (chociaż umówmy się – te wydarzenia; min. wystawy nie pojawiły się wraz z początkiem idei festiwalowej, ale w miarę jego rozwoju i poszerzania zasięgu). Nie ma co się dziwić, szczególne w tej edycji jest już samo to, że może być ostatnia (słowo wstępne dyrektorki artystycznej Martyny van Nieuwland jest zarazem słowem pożegnalnym), smutek i brak energii może być wyczuwalny choć równie dobrze przeze mnie projektowany. W każdym razie wydarzenia muzyczne, same w sobie, do takich myśli i projekcji nie prowokują. 

Tak się składa, że całkowitą organizację nad koncertem tria Yumi Ito wziął na siebie NOSPR, akredytacji więc nie było, mogłem sobie tylko wyobrazić koncert na podstawie kilku opowieści (trio zachwyciło publiczność, pełna sala i długa kolejka po płyty) i zdjęć zamieszczonych w soszialach. Ale trzy czwartkowe wydarzenia były niczym niezagrożone. Mingo Rajandi i Kirke Karja Trio wystąpili na scenie głównej, powracający po latach na KJAF Ingebrigt Håker Flaten zagrał ze swoim septetem w Hipnozie. Te trzy występy dzieliło wszystko – nawet jeśli łączył je jazz, a nawet przestrzeń kulturowa i język (estoński 2 razy). Kwintet Rajandi przedstawił bardzo poetycki jazz, nie tylko ze względu na jego cichą bohaterkę, Hollie McNish, wyśpiewaną przez miękki, czasem aż „szeptany” głos Koikson (w jakiejś mierze podobny do wokalu AM Jopek, o której Liisi wspomniała) ale i nastrój, swobodne harmonijne improwizacje (zwłaszcza fortepian Joela Remmela i gitara Marka Taltsa), subtelny balans jazzowo-ambientowy, czasem potrafił jednak wybrzmieć bardziej progresywnie i rockowo. Niecałą godzinę później na tej samej scenie i przy użyciu tych samych instrumentów (serio, jestem przekonany, że Etienne Renard przejął kontrabas Mingo Rajandi, co do perkusji i fortepianu nie było żadnych wątpliwości) Kirke Karja Trio zdecydowanie rozpruło tę poetycką tkaninę, przynajmniej na początku koncertu; zrobiło się głośno (Karja wręcz atakowała klawisze fortepianu, jej palce spadały na nie jak pociski), każdy instrument na tym koncercie mocno zaznaczał swoją obecność. Zrobiło się noisowo, yassowo i eksperymentalnie – czym trio przygotowało grunt pod następny – typowo eksperymentalny wieczór festiwalu. Prawdą jest również, że zespół świetnie radził z materią bardziej kontemplacyjną, z wyraźnymi tematami i zarysami linii melodycznych, w których dość stanowczo wybrzmiewały tradycje impresjonistyczne (Debussy). 

Drugi wieczór festiwalowy zakończył Ingebrigt Håker Flaten ze swoim licznym zespołem na scenie Hipnozy – trzy instrumenty dęte, perkusja, pianino, gitara i kontrabas. Zespół rozgrywał się stopniowo, po kolei dołączały kolejne instrumenty. Potem, kiedy perkusja, trąbka i saksofony przejęły narrację, trudno było pianino i gitarę usłyszeć – w rzeczy samej zespół robił „okna”, żeby muzycy mogli się ujawnić i pokazać, co potrafią. Początek „Knarra” był chyba jakimś ukłonem w stronę Sun Ra, bardzo podobny rytm usłyszałem, jakby z serca „ciemnego kraju” (Sun Ra skojarzył mi się z Maxwellem Coetzee), który później wyewoluował w bardziej rozbudowaną strukturę rytmiczną, wyraźnie słyszalną nawet wtedy, gdy saksofony Hjalmara Nyberga i grającej pośrodku Rasmussen oraz trąbka Pedersena zaczęły zaczęły zagęszczać materię muzyczną. Ta trójka rzeczywiście miała wiele do powiedzenia/wygrania, od prostych wielokrotnie powtarzanych i przekazywanych sobie fraz (tematycznych) po skomplikowane kompozycje i improwizacje, nagłe zmiany kierunku, właśnie stopień zagęszczenia dźwięków. Słychać tu było oczywiście jazz w najlepszej formie, ale również industrialny noise, dęte tradycje jazz-orkiestrowe (fragmenty zagrane w jednej tonacji). Wielka energia, radość grania przede wszystkim, niezwykły kunszt. Ale chyba najbardziej energetyczny był podczas całego koncertu sam Ingebrigt Håker Flaten. Jego kontrabas po prostu „szalał”, nie przespał żadnego momentu, napędzał cały zespół. Flaten zaś uprawiał iście szamański taniec wokół jego gryfu. Koncert naprawdę znakomity, niezwykły, godzien tej szczególnej edycji festiwalowej. 

Piątek okazał się dniem eksperymentalnym 12 KJAF. Zapowiadał go już w czwartek występ Kirke Karja Trio. Ściślej rzecz biorąc Kirke Karja Trio zapowiedziała dzień późniejsze trio DEAE – dwie świetne instrumentalistki z kraju (Zofia Ilnicka i Ola Rzepka) z Mingo Rajandi oraz duet Perforto. Wielką bohaterką tych porównań jest właśnie Ola Rzepka – fenomenalnie spreparowała fortepian podczas występu z Łukaszem Marciniakiem (Perforto), niemal zrosła się z perkusją podczas występu z DEAE, co bardzo przypomniało mi strategię, styl grania na perkusji Ludwiga Wandingera. Naprawdę – z perkusją można się zrosnąć. Stać się jednym. Rozgrywającym i rozgrywanym. Ludwig i Ola używali do gry dosłownie wszystkiego, każdej części pałeczki i elementów obudowy perkusji, każdej formy nacisku i dotyku, uderzenia i płaskiego (wypłaszczonego) ruchu, każdej chyba długości dźwięku i barwy, jakie można uzyskać – balansując przy tym całym ciałem, angażując ciało do procesu wyrażania dźwięku. Kirke Karja momentami preparowała dźwięk fortepianowy podczas koncertu, Ola cały swój występ z Marciniakiem oparła na preparacji. Na fortepianie zagrała dwa trzy razy czystym dźwiękiem, oszczędnie, pojedyncze czasem podwójne tony z odległych oktaw – cała reszta to była praca z perkusjonaliami i strunami bombardowanymi przez przedmioty na nich położone i wędrujące. Perforto ujęło mnie całym tym instrumentalnym i scenicznym i zdyscyplinowanym minimalizmem, poza tym skuteczność, z jaką Łukasz Marciniak i Ola Rzepka przeszukują sfery, w których potencjalnie może zaistnieć dźwięk. A kiedy już pojawia się na scenie, między nimi i nami, nigdzie nie galopują, wręcz przeciwnie – skupiają się na nim w licznych powtórzeniach (też charakterystyczny rys minimalizmu) i zmianach natężenia. Czasem ten czas „obserwacji” struktur brzmieniowych wydłuża się kompletnie, co nadaje im charakter transowy. Nie jest to trans, jakiego oczekiwalibyśmy, żeby móc w ten trans wpaść/wejść. Raczej budzi on ruch myśli, niepokój niż kieruje ku odprężeniu. 

Co istotne – te poszukiwania brzmień przynoszą taki efekt, że czasem trudno go skojarzyć z instrumentami strunowymi. Te brzmienia się emancypują. Perforto kojarzy mi się z tradycją sonorystyczną, trochę z aleatoryzmem, z tym, że oczywiście te terminy i definicje nie są mi potrzebne do odnalezienia się w tej muzyce. Interesuje mnie to co „nowe”, jak „nowe”, nieoczekiwane w chodzi w relacje z innym nowym, czy mnie drażni czy może medytacyjnie wycisza, zaskakuje czy może odpowiada moim wyobrażeniom. Ciekawi mnie to, jak jeszcze można wykorzystać gitarę: uzyskać nią oczekiwany riff, pojedynczy dźwięk i akord, czy może potraktować ją jako pośrednika (medium) pomiędzy światem dźwięków stworzonych i niestworzonych. 

DEAE z Mingo Rajandi przepracował twórczo pieśni Hildegardy z Bingen. Duet nie miał zbyt wiele czasu na próby z Rajandi, ale estońska kontrabasistka ze swoim talentem improwizacyjnym nie miała problemu z wejściami i rozwinięciami fraz. Samą Hildegardę z Bingen trudno było mi znaleźć w tym materiale  (ale zaznaczam, nie jestem żadnym ekspertem), raczej udzielał mi się nastrój, w niektórych fragmentach słyszałem i wyczuwałem coś więcej niż nastrój – w długim, melancholijnym prologu, w finale koncertu, w niektórych frazach (flet Ilnickiej, smyczkowane partie basowe), które przebijały przez gęstą i narastającą materią dźwięków (znów sonoryzm z jego niestrudzonym przeszukiwaniem fal i tendencją do kulminacyjności), z awangardowej idei, która ten materiał muzyczny utkała. 

Przedostatni dzień festiwalu przeniósł nas bezwzględnie w rejony południowe Europy – do Portugalii reprezentowanej przez duet 293 diagonal i Macedonii, którą przedstawił (muzycznie i wizualnie) Kanton6. Na scenie pojawił się długi stół przykryty ciemnym materiałem i oczywiście pomyślałem o Ostatniej Wieczerzy (atmosfera końca zapowiadanego występem The End była narzucająca się i nieustępliwa). 293 diagonal stworzył bardzo kameralne, minimalistyczne widowisko na głos i saksofon. Pieśni płynęły w przestrzeń nieśpiesznie, jakby porażone portugalskim upałem, wokal czasem zawodził, przeciągał dźwięki, czasem coś recytował niezbyt głośno, saksofon prowadził swoją narrację, bardzo elastycznie i kreatywnie, ale nie oddalał się zbytnio od wokalu. Generalnie duet nie korzystał z żadnych elektronicznych teł, samplerów czy looperów – poza finałem, gdzie w takim backgroudzie muzycy umieścili szum i zgiełk ulicy i nanieśli na ten miejski pejzaż jazzową kołysankę – canção de ninar – bodaj najpiękniejszy utwór tego koncertu. 

Z kolei Kanton6 połączył crossoverowo elektronikę z puzonem i wizualizacjami na ekranie, przedstawiającymi archiwalne materiały „Informatywno-Dokumentarnej Programy” z połowy lat 70 przedstawiających Skopje (trochę taka nasza Kronika Filmowa), jazz z tradycją ludową, taneczne rytmy z futurystycznymi długimi drone’ami. Cały koncert zrobiło właśnie to połączenie elektroniki z puzonem, wyraziste nawiązania do folku macedońskiego (wspierane materiałami archiwalnymi – taniec ludowy), wyraźny energiczny rytm, który nawet niektórych słuchaczy doprowadził do tanecznego transu. 

Oba wydarzenia finałowe zostały na wskutek różnych okoliczności okrojone z zapowiedzianych składów. Aleksander Hawkins musiał wystąpić bez Sofii Jernberg, zespół Matsa Gustafssona bez swojej wokalistki. Hawkins zaimprowizował kameralny koncert w trzech częściach na fortepian, w którym było tyleż niezwykłej muzyki rozpiętej na dalekich oktawach i spreparowanych dyskretnie strunach co niezwykłej ciszy między dźwiękami. Inaczej mówiąc: Hawkins sprawił, że cisza była wypełniona dźwiękiem, a dźwięki – kumulującą się w nich ciszą. The End Gustafssona mógłby się wedrzeć z całą swoją przemocą i energią (czerpaną chyba z sieci wysokiego napięcia) w ten stan absolutnej harmonii, gdyby nie godzinna przerwa między koncertami. Można było ochłonąć. Przygotować się. Nastroić. Ten właśnie moment uświadomił mi, jak zróżnicowany lineup przygotowała Martyna van Nieuwland z zespołem festiwalowym. Każdy koncert – bez wyjątku – oferował inny rodzaj doznań, przedstawiał inne rozwiązania formalne, inny stosunek do jazzu i tradycji. Oczywiście można było zestawiać ze sobą występy, np. Perforto i DEAE, finałowy The End i Knarr Flatena, jakieś energie czy strategie je łączyły, ale bez przesady. Za każdym razem mogliśmy się spodziewać czegoś innego. Niełatwo uzyskać taki efekt. Martynie się udało, być może dyskretny powab końca na tym zaważył. Chociaż raczej ciężka praca i kompetencje. 
Mats Gustaffson najpierw złożył jej hołd, potem założył swój basowy saksofon i się zaczęło. 

Radek Kobierski

Fot. Tomek Makula


Powrót